Dziś: środa,
24 kwietnia 2024 roku.
Pismo społeczne, ekonomiczne i literackie
Archiwum 2016
Jubileusz urodzin poety
O ks. Janie Twardowskim


Waldemar Smaszcz z ks. Janem Twardowskim; początek lat dziewięćdziesiątych XX wieku

Poezja polska końca minionego stulecia i początku nowego wieku należała do najwybitniejszych zjawisk artystycznych na świecie. Dość powiedzieć, że w tym czasie żyło u nas dwoje laureatów Nagrody Nobla – Czesław Miłosz i Wisława Szymborska, a oprócz nich mieliśmy jeszcze trzech poetów tej samej, najwyższej rangi – Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta i ks. Jana Twardowskiego.

Jednak to o księdzu-poecie napisano: „Z Szymborskiej jesteśmy dumni, Różewicza podziwiamy, Miłosza wielbimy. Kochamy księdza Twardowskiego”.

I nie był to odosobniony dowód najwyższego uznania. Jan Paweł II w jednym z prywatnych listów, wyznawszy, że jego wiersze „czyta po dziesięć stron dziennie”, stwierdził: „Tylko On jeden tak pisze i tak też przez swoją poezję prowadzi ludzi do Pana Boga”.

Na wieczorach autorskich ks. Twardowskiego były zawsze tłumy, a podpisywanie książek - drobniutkim pismem, zawsze imiennie – trwało zwykle dłużej niż samo spotkanie.

Nic więc dziwnego, że setna rocznica urodzin poruszyła nie tylko miłośników poezji. Senat Rzeczpospolitej zaś uhonorował księdza-poetę osobną Uchwałą, w której napisano m.in.:

„Uczył mądrej życzliwości – ››śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą‹‹ – i pokory: ››Być niezauważonym by spotkać się z Tobą‹‹. Pisał: ››wdzięczność jest najbardziej religijnym uczuciem‹‹, a także: ››Tylko ten, kto trwa w miłości Boga, jest spokojny‹‹. Uczył wiary i patriotyzmu; uczył liryką i swoim przykładem.

Senat zwraca się do uczelni, szkół, organizacji społecznych i mediów z apelem o upowszechnianie twórczości Księdza Prałata Jana Twardowskiego. Niech pogodna, nieraz żartobliwa, życzliwa i mądra liryka warszawskiego kapłana stanie się jednym ze źródeł dumy z narodowej, polskiej kultury.”

Dodajmy, że uroczystości rocznicowe odbyły się na Zamku Królewskim w Warszawie, a na świecie bodaj wszędzie tam, gdzie dociera nasza kultura, m.in. w Rzymie, Paryżu, Londynie, Kijowie, Moskwie, a nawet w dalekim Tokio.

    *     *     *

Ks. Jan Twardowski należał do najwybitniejszych i najpoczytniejszych zarazem poetów współczesnych. Był postacią najszerzej znaną, cieszącą się niespotykanym uznaniem nie tylko miłośników literatury. Stworzył nowy język liryki religijnej, przyczyniając się do włączenia jej na powrót w główny nurt naszej poezji. Nie możemy zapominać, że właśnie ta liryka wydała niezrównane arcydzieła polskiej mowy, od „Bogurodzicy” po arcykolędę „Bóg się rodzi”. Można powiedzieć, że dzięki takim pisarzom, jak ks. Jan Twardowski, kultura polska odzyskała swoją duchowość.

    *     *     *

Z ks. Janem Twardowskim poznałem się na początku trudnych lat osiemdziesiątych, chociaż wiedziałem o nim już znacznie wcześniej od mojego uniwersyteckiego Mistrza, prof. Konrada Górskiego. W roku 1971, podczas jednego ze spotkań w mieszkaniu Profesora, usłyszałem, że muszę koniecznie zainteresować się poezją autora „Znaków ufności”, ponieważ „za dwadzieścia lat to będzie największy polski poeta”.

Prof. Konrad Górski znał się na poezji jak mało kto. Niemal całe życie poświęcił najwybitniejszemu z naszych poetów, Adamowi Mickiewiczowi, zwracając zwłaszcza uwagę na niedościgniony artyzm „Pana Tadeusza”, zaś w książce „Poezja jako wyraz” sformułował teorię o roli słuchu poetyckiego w recepcji liryki. Tylko osoby obdarzone takim słuchem – podkreślał uczony – mogą przeniknąć do najgłębszych warstw wiersza, wydobyć sens spoza sensu, dokonać jego interpretacji.  

W trakcie naszej rozmowy Profesor wskazywał na wciąż nowe wiersze ze „Znaków ufności”, komentował je, mówił o ich odkrywczości zarówno jeśli idzie o widzenie najważniejszych spraw świata i człowieka, jak i kształt artystyczny. Nie byłem jeszcze wówczas przygotowany do odbioru tej liryki, ale doskonale odnajdywałem się w jej przestrzeni.  Pamiętam wrażenie, jakie wywarł na mnie liryk „Spojrzał”. Z takim wierszem wcześniej się nie zetknąłem. Oto autor w sposób niebywale bezpośredni ukazał reakcję ukrzyżowanego Chrystusa na to, co dla bodaj wszystkich z nas wydawało się po prostu oczywiste:

Spojrzał
na gotyk co stale stroi średniowieczne miny
na osiemnastowieczny ołtarz jak barokowa trumnę
na szczurzych łapkach
na włochate dywany, które zmieniają nasze kroki
w skradające się koty
na żyrandol jak dziedziczkę w krynolinie
na jaśnie oświecony sufit
na pyszno pokutne klęczniki
[…]

stanął w kącie załamał odjęte z krzyża ręce
i pomyślał
chyba to wszystko nie dla mnie

Gdyby nie ta wstrząsająca puenta (a ks. Twardowski był jej niebywałym mistrzem, nawiązującym do najlepszych tradycji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Jana Lechonia), można by stwierdzić, że wszystko jest na swoim miejscu: wiele naszych średniowiecznych kościołów ma barokowe wnętrza, co nie dziwi, gdyż właśnie te dwie epoki wyróżniały się najgłębszą pobożnością.

Średniowiecze wznosiło świątynie, barok, akceptując ich zewnętrzny kształt, starał się dostosować wnętrza do nowego, potrydenckiego widzenia tego, co Boskie, przede wszystkim włączał nową sztukę w krąg sacrum. Cała reszta jawiła się jako dopełnienie barokowego przepychu, usprawiedliwianego niejako przekonaniem, że to wszystko „na chwałę Bożą”.


Ks. Jan Twardowski z Dominiką Smaszcz, o której napisał wierszyk Dominice, w mieszkaniu Elżbiety i Waldemara Smaszczów w Białymstoku 21 maja 1991 roku.

Jednak to, co przed wiekami było żywe, pełne treści, kierowało ludzkie dążenia ku Stwórcy, z upływem czasu stało się własnym zaprzeczeniem.  Prawdziwy kunszt poety ujawniają zdania poświęcone najbardziej – powiedziałbym – oczywistym elementom wyposażenia świątyni: „włochate dywany”, które, „zmieniają nasze kroki w skradające się koty”; żyrandol, przypominający „dziedziczkę w krynolinie”; wreszcie „pyszno pokutne klęczniki…”

Gdyby nie bardzo konsekwentna sztuka obrazowania, prowadząca do owego wstrząsającego wręcz obrazu Chrystusa, który „stanął w kącie” i „załamał odjęte z krzyża ręce”, można byłoby dostrzec w tym autorską potrzebę zadziwienia czytelnika jakże niezwykłymi skojarzeniami. Puenta wszakże, zaskakująca z kolei swoją prostotą, nie pozostawia najmniejszej wątpliwości co do adekwatności tych właśnie środków wyrazu artystycznego.

  *     *     *

Ks. Jan Twardowski był najczulszym, najsubtelniejszym lirykiem, Chopinem słowa poetyckiego. I nie jest to bynajmniej jedynie efektowne zestawienie. Obu artystów, tak szczodrze obdarowanych talentem, ukształtował ten sam pejzaż mazowiecki, nizinna przyroda, której najważniejszym elementem są łąki i lasy, jeszcze do niedawna wypełniające niemal całą przestrzeń.  

Ksiądz-poeta, chociaż urodzony w Warszawie, najlepiej czuł się na wsi. Wieś pokochał od wczesnego dzieciństwa, kiedy to letnie miesiące spędzał w Milanówku, gdzie rodzice wynajmowali mieszkanie. Na całe dnie – jak wspominał – „przepadał w lesie”, że trudno było przywołać go na obiad.

Stąd od początku w jego wierszach pojawiają się takie obrazy, jak „nadmiar drzew / w zaczarowanym świecie” czy wśród „niekoszonego jeszcze zapachu łąk […] las się chwieje jakby stał na Wiśle”. Las nawet „o balkony uderza”, żyje po prostu, o czym świadczy choćby ta fraza z „Opowiadania wieczornego”: „zamyślony nad ludźmi las”. W jednym z najpiękniejszych liryków z debiutanckiego „Powrotu Andersena”, zatytułowanym O miłości dobrzyńskiej, „śpiew drzew” w znacznej mierze określa muzyczny charakter wypowiedzi poetyckiej, zaś „lasu zielone strugi” i „spuszczone warkocze drzew” sprawiają, że możemy mówić o na wskroś jednorodnej i jednocześnie jakże bogatej metaforyce.

  *     *     *

Z polską wsią tak naprawdę nigdy się nie rozstał, i to w najpiękniejszych letnich miesiącach. W młodości napisał, że „wakacje to dni najlepsze i najmilsze, które Pan Bóg stworzył”, pozostając temu wierny do końca życia, o czym świadczy choćby wypowiedź z roku 2003:

„Wakacje to najpiękniejsze, najmilsze dni, podarowane nam przez Pana Boga. Każdy robi to, na co ma ochotę i do czego tęsknił przez okrągły rok. Ja na przykład w czasie wakacji piszę swoje wiersze. I czynię to tylko w czasie wakacji. W ciągu roku zawsze jest coś do roboty, przychodzą ludzie, dzielą się ze mną swoimi kłopotami. A wakacje to taki czas, kiedy mogę zabrać się za pisaninę. To nie praca, co najwyżej takie pracowite, miłe próżnowanie. [...] Wakacje to czas szczęśliwy, czas na zmianę, coś innego, choć jednocześnie odpoczynek. […] Wakacje są potrzebne, tak jak święta.”

Dzięki temu przekonaniu ksiądz - poeta rozwiązał najważniejszy – powiedziałbym – dylemat po przyjęciu powołania kapłańskiego. Jak każdy żarliwy uczeń Chrystusa pamiętał ewangeliczne słowa, że nie można służyć dwóm panom, co dla niego znaczyło wybór miedzy kapłaństwem a poezją. Nie potrafiąc zrezygnować z wierszy, rozstrzygnął rzecz całą w ten sposób, że przez jedenaście miesięcy w roku był wyłącznie księdzem, a poezji poświęcał swój urlop, a więc jeden wakacyjny miesiąc.

Każdego roku wyjeżdżał do jakiejś maleńkiej miejscowości zazwyczaj w mazowieckie lasy i pisał wiersze. Przekonanie, że „najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą” obecne jest zarówno w jego najwcześniejszych, jaki i późnych lirykach. We wspomnianym tu „Wierszu o chłopcach z obozu” z roku 1937 napisał młody autor:

[…]
i lipiec już i woń wiślanej fali –
o takiej później porze pewnie z was każdy śpi –
w ogrodzie wielkich wypraw pod chustą słodkich malin
niejedno teraz serce jak wiosło cicho drży…

I pomimo wielkiej wojny, zbrodniczych ideologii, które tak zaważyły na minionym wieku, upływu dziesiątków lat, „nic się nie zmieniło” – jak czytamy w Liście do Matki Boskiej:

[…]
las tak rzeczywisty, że zdaje się zjawą
pszczoła nie zna Szopena, ale jest muzyką
[…]
znów najpiękniejszy w Polsce jest lipiec nad wodą
a piękno jest najbliżej, gdy czas się oddala
[…]
dla słowika w czerwcu każda noc za mała
ponieważ wierzy w miłość nie boi się ciała
śpiewa, że serce żywe a już nieśmiertelne

     *     *     *

Ksiądz często powtarzał, że wiersz, to przede wszystkim próba rozmowy i jeden z najlepszych sposobów na znalezienie kogoś bliskiego. „Uważam, że wiersze są rodzajem rozmowy – autor chce coś przekazać z własnych przeżyć.” „Dla mnie wiersz – mówił w innym miejscu – jest poszukiwaniem kontaktu z drugim człowiekiem. Pisząc poszukuję pokrewieństwa”. „Wiersze łączą ludzi pozornie dalekich od siebie”. Dlatego pragnął „pisać tak, jakby się mówiło do kogoś bliskiego”.

Czytelnicy bezbłędnie rozpoznali co niosą słowa księdza-poety, czego najlepszym przykładem jest słynna fraza „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…” przyswojona jakby na przekór z jednej strony „uczonym mężom”, zdumionym, że taki „banał” może wyjść spod pióra współczesnego poety, z drugiej zaś postępującej wulgaryzacji języka.

     *     *     *

Autor tych słów, o czym zbyt rzadko się mówi, należał do świetnie wykształconych pisarzy. Ukończył renomowane Gimnazjum Realne (matematyczno-przyrodnicze!) im. Tadeusza Czackiego, był w zasadzie dwujęzyczny, francuskiego nie tyle nauczył się w szkole, co przyswoił ten język w dworku wuja Konderskiego, gdzie dawnym obyczajem konwersacje przy obiedzie prowadzono po francusku.

Studiował polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, kończąc naukę pracą magisterską poświęconą „Godzinie myśli” Juliusza Słowackiego, przygotowaną na seminarium prof. Wacława Borowego. Rozpoczął nawet studia doktoranckie, przerwane ze względu na przedwczesną śmierć promotora, zaszczutego przez stalinowców. Jeżeli do tego dodamy studia w seminarium duchownym z teologią, filozofią klasyczną i nowożytną, greką i łaciną, to wszelkie uwagi o niemal naiwnym stosunku do rzeczywistości należałoby zbyć wzruszeniem ramion. Tylko ktoś mądry naprawdę, „mądrością serca”, jak napisał Psalmista, mógł napisać:

„Cenię najbardziej podziw dla Tajemnicy. Nie udaję, że wszystko wiem. To jest takie wielkie, że dla mnie także często niepojęte.”

Nawet najgłębsza wiara i ufność nie chroni bowiem przed – jak to ujmuje Pismo Święte – „bojaźnią Bożą”. Wystarczyłoby ze zrozumieniem przeczytać jeden z najważniejszych wierszy księdza-poety „O lasach”, by się o tym przekonać:

Poszedłem w lasy ogromne szukać
buków czerwieni

jeżyn dojrzałych dzięciołów małych
rogów jelenich
jagód prawdziwych wilg piskląt żywych
mrowiska

i w oczy sarny – brązowej panny
popatrzeć z bliska –
szyszek strąconych – tajemnic sowich
zająca

i strach mnie porwał
na myśl o Bogu – bez końca

Tworząc wszakże w konkretnej sytuacji, po doświadczeniach straszliwej wojny światowej, nie chciał pójść drogą szerzącego się już w latach dwudziestych zwątpienia, prowadzącego do skrajnego pesymizmu.

Debiutując jako kapłan-poeta w roku 1959, odrzucił – co zrozumiałe – drogę Tadeusza Różewicza, a nawet zdecydowanie odmiennego Zbigniewa Herberta, który wprawdzie chciał „ofiarować zdradzonemu światu różę”, jednak nie potrafił uwolnić się od „ducha epoki”, pozostał pełen sceptycyzmu.

Nie znalazłszy we współczesnej poezji nikogo, na kim mógłby oprzeć swoje widzenie najważniejszych spraw świata i człowieka, postanowił – jak napisał w jednym z wierszy – oprzeć się „o kamień wiary”, o litą skałę Golgoty, na której rozpacz została pokonana już przed dwoma tysiącami lat. A skoro żyjemy w świecie odkupionym, to żadne doświadczenia, po ludzku nawet do głębi tragiczne, nie mogą zmienić tej prawdy.

W tym właśnie, a nie w uproszczonej wizji świata, tkwi przekonanie, że wszystko, co nas spotyka, ma sens. Ksiądz-poeta miał świadomość, że nie jest to łatwe, o czym świadczy choćby ta wypowiedź: „…powiem coś, co może wydawać się nie do uwierzenia, bo tak niby naiwne, a jednak to naiwne sprawdziło się wiele razy w naszym życiu i w życiu innych ludzi. Jeżeli jesteśmy w sytuacji beznadziejnej, trzeba się po prostu cieszyć, bo wtedy już nie można liczyć na siebie, ale na niewidzialne ręce, które nami kierują.”

Ks. Twardowski „nie sprawdzał żeby rozumieć / ale wierzył żeby wiedzieć”. Nie każdemu dana jest taka wiara, ale dzięki autorowi „Znaków ufności” możemy sięgnąć po słowa, które takie właśnie prawdy uwierzytelnią.   

Waldemar SMASZCZ
Foto. Rafał Smaszcz

Передплатити „Dziennik Kijowski” можна протягом року в усіх відділеннях зв’язку України